Back to Top Photobucket

czwartek, 9 lutego 2017

Gruzja - relacja

Zacząłem opisywać moją podróż do Gruzji no i już na samym początku stwierdziłem, że tego co tam się wydarzyło opisywać nie wypada. Nie wypada ze względu na osoby, które w tymże opisie miałyby brać udział. Po prostu jadąc do Gruzji trzeba się liczyć z tym, że się najebiesz i będziesz robił głupie rzeczy i na pewno nie myślisz o tym, że ktoś kto był trzeźwy później spisze to na papier. No bo to przecież nie wypada :) A to, że się najebiesz to akurat pewne. Alkohol leje się tam wszędzie i o każdej porze dnia. Gruzja to kraj winem i czaczą płynący :) Tak więc opis będzie okrojony z takich kwiatków przez co dużo straci, ale co tam. Jak nie wypada to nie wypada ;)

Do Gruzji chciałem pojechać już od wielu lat. Uwielbiam góry, piesze wędrówki i szczytowanie ;) Niekoniecznie w tej kolejności. Uwielbiam chłonąć tą przestrzeń kiedy jestem tam na szczycie. Daje mi to jakieś takie poczucie wolności. A Gruzja to przede wszystkim Kaukaz, góry sięgające ponad 5000 m. Oczywiście żadnego szczytu zdobyć się nie udało, nie mówiąc nawet o szczytowaniu, ale i tak było zajebiście :) Ok, bez zbędnego pierdolenia, bo znowu wyjdzie długie na kilka części.

Do Gruzji wybrałem się na Wielkanoc. Musiałem z Berlina przejechać na samolot do Warszawy. Lot miałem do Kutaisi. Na lotnisku w Warszawie poznałem Marcina, z którym to przyjdzie mi odbyć kilka następnych podróży. Tak w ogóle to mogę powiedzieć, że do Gruzji lata ciekawe towarzystwo ;) Na lotnisku już w Kutaisi poznaliśmy jeszcze trójkę osób z Radomia, Annę, Łukasza i Mariusza. Okazało się, że z lotniska jadą oni do Mestii, tak jak planowaliśmy to ja i Marcin. Wynajęliśmy więc razem taksówkę i ruszyliśmy na dworzec autobusowy. Taksówka był to ledwo jeżdżący złom, który parokrotnie, z jakiś nieznanych nikomu powodów, zatrzymywał się na drodze. Wtedy kierowca, od którego niemożliwie jebało kacem coś tam grzebał w kabelkach i mogliśmy jechać dalej. Okolice dworca nie zachwycają. Jest brudno, szaro, ogólny rozpierdol. Widać, że wszyscy na kacu. Okazało się, że musimy prawie 3 godziny czekać na marszrutkę. No więc zaliczyliśmy pierwszą knajpę :) Weszliśmy do obskurnego jak cała okolica lokalu. Z racji tego, że nie mogliśmy się za bardzo dogadać co do tego co mają tam do jedzenia, właściciel postanowił wpuścić nas do kuchni i po prostu pokazać nam co ma w garach. Kuchnia jeszcze bardziej brudna i zaniedbana niż część konsumpcyjna lokalu.  W przypalonych garach zdawało się jednak widzieć i czuć dosyć ciekawe rzeczy. Najciekawiej prezentował się taki jakby gulasz czy gęsta zupa o nazwie Ostri. Zamówiliśmy to wszyscy. Okazało się bardzo dobre jak zresztą wszystko czego przyszło mi w Gruzji kosztować. Podobno jeszcze lepsze opite dużą ilością wina domowej roboty ;) Gdy wychodziliśmy najedzeni i opici właściciel nalał nam jeszcze swojego wina w plastikowe butelki żebyśmy mieli na drogę.

W tym miejscu warto się zatrzymać i napisać o Gruzińskiej gościnności. Gruzini wierzą, że gość jest prezentem od Boga. Są gościnni dla wszystkich przyjezdnych, ale wydaje mi się, że dla Polaków szczególnie. Wynika to chyba z tego, że my najtłumniej odwiedzamy ten kraj, ale też duży wpływ na to ma nasz zmarły prezydent Lech Kaczyński. Jest on tutaj traktowany niemalże niczym bohater narodowy. Jego nazwiskiem są nazwane nawet ulice. Gruzini pokochali go kiedy to w 2008 roku, gdy czołgi rosyjskie były już na przedmieściach Tbilisi pojawił się w mieści i uczestniczył w wiecu wraz z innymi przywódcami Europy Środkowo-Wschodniej. To właśnie z inicjatywy Kaczyńskiego został zorganizowany ten wyjazd. Gruzini to pamiętają. Nierzadko podczas tutejszych biesiad wznoszone są toasty za polskiego prezydenta. Gruziński naród również mocno przeżył katastrofę pod Smoleńskiem.
A więc po śniadaniu zakupiliśmy chaczapuri na drogę i coś do popicia, żeby nie zbrakło i wsiedliśmy do marszrutki :) Chaczapuri to taka gruzińska pizza. Jest to placek z serem lub mięsem w środku. Bardzo smaczny, tani i sycący. Dla mnie wyjazd do Gruzji nie był pierwszym kontaktem z Gruzinami i gruzińskim jedzeniem. Gdy byłem w Stanach przez dłuższy czas mieszkałem z Gruzinami w jednym domu. Czasem w piątek zapraszali mnie oni do wspólnego biesiadowania. Było tam zawsze mnóstwo tradycyjnego gruzińskiego jedzenia i wina. Wyruszając do Gruzji wiedziałem więc, że będzie pysznie :) To w Stanach poznałem tych Gruzinów trochę lepiej i moje opisy co do ich charakteru, zwyczajów itp, przedstawione w tej relacji pochodzą bardziej ze wspomnień z tamtego okresu.
Jechaliśmy do Mestii. Droga przebiegła niezwykle wesoło i interesująco. Ale nie wypada opisywać ;) Oprócz jednej kobiety byliśmy jedynymi pasażerami. Kierowca, starszy pan, jechał jakby ktoś go gonił, ale tak chyba się w Gruzji po prostu jeździ. Gdy znaleźliśmy się już w górach i jechaliśmy po tamtejszych serpentynach to zwolnił, ale tylko nieznacznie. Już wtedy, jadąc w stronę Mestii musieliśmy się zatrzymywać i poodrzucać kamienie, które zasypały nam drogę. Ale to było nic, w porównaniu z drogą, którą mieliśmy odbyć 3 dni później. W końcu po paru godzinach dotarliśmy na miejsce.
Mastia to mała miejscowość położona w regionie Swanetia w górach Kaukaz.  Region zamieszkuje grupa etnograficzna Gruzinów zwanych Swanami. Bardzo urokliwe miejsce. Najbardziej charakterystyczną rzeczą w Mestii i sąsiedniej wioski Uszguli są średniowieczne baszty rodowe. Służyły one Swanom zarówna za dom jak i warownię. W murach baszt można było się schronić przed obcym wojskiem, ale najczęściej przed sąsiadami pragnącymi krwawo wyrównać rodowe porachunki. Dzięki tym basztą, jak również licznym cerkwiom i wyjątkowej kulturze region Górnej Swanetii został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Miasteczko jest również świetną bazą wypadową na wędrówki po górach. I to właśnie w góry postanowiliśmy się wybrać kolejnego dnia.
Ania, Łukasz i Mariusz przyjechali do Gruzji w celu uprawiania sportów zimowych. Warunki jednak na to nie za bardzo pozwalały. Ogólnie pogoda to raczej nam nie dopisała. Padał deszcz, było zimno i mokro. Śniegu tutaj na dole nie było. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że kilkaset metrów wyżej jest go aż nadto :) Wpadliśmy więc wspólnie na pomysł: idziemy w góry! No i i poszliśmy. Oczywiście bez żadnego przygotowania. Bez odpowiedniego ubioru. Moje buty nie nadawały się nawet na to aby w czasie deszczu chodzić w nich po mieście ;) Ktoś później komentował, że w półbutach się w ośnieżone góry wybrałem :) Ale co tam. Ktoś wziął flaszkę więc byliśmy przygotowani na każde warunki ;) Już na samym początku trekkingu, jeszcze w miasteczku, do naszej piątki dołączył pies. Jeden z wielu które się wałęsają po okolicy. Nie są to jednak psy typu naszych małych, bezdomnych kundelków. To wielkie bydlaki, które w razie czego byłyby w stanie zrobić krzywdę dorosłemu facetowi. Często można było spotkać je biegające po kilka sztuk na raz. Wydawały się jednak spokojne. Piesek szedł całą drogę z nami jak nasz anioł stróż. Jestem pewien, że gdyby zasypała nas lawina on pobiegłby po pomoc albo uratowałby nas niczym Lessie. Chociaż najpewniej sam zostałby zasypany ;) Szybko okazało się, że śniegu jest w górach dosyć sporo. Z każdym krokiem było go coraz więcej. Moje buty przemokły już na samym początku. Potem gdy śniegu zrobiło się już po pas właściwie wszystko od tego właśnie pasa w dół miałem mokre. Łącznie z częścią ciała najbliższą mojemu sercu ;) To, że wiedzieliśmy jak mniej więcej przebiega szlak, zawdzięczaliśmy GPS'owi, który wziął Łukasz. Jeszcze gdy poziom pokrywy śniegowej umożliwiał nam poruszanie się na przód dotarliśmy do jakiejś chatki. W środku syf, wszystko rozwalone, jakieś połamane niby łóżko, dużo pustych butelek. Nie wiem czemu ta chatka miała służyć, być może właśnie takim osobą jak my żeby w niej odpocząć. Dla mnie to było idealne miejsce, żebym mógł sobie wylać wodę z butów i wycisnąć skarpetki :) Gdy poszliśmy dalej już właściwie cały czas brodziliśmy w śniegu po pas a na dodatek zrobiła się taka mgła, że nie widzieliśmy nic na odległość kilkudziesięciu metrów. Ale za to było bardzo klimatycznie biały śnieg, biała gęsta mgła. Gdzie nie spojrzysz tam biało. Po pewnym czasie zrezygnowaliśmy jednak z dalszej wędrówki. Czeka nas jeszcze droga w dół, a już wcale nie taka wczesna godzina. Wracamy. Nie wiem jak reszta, ale gdy zeszliśmy na dół to ja czułem się zmęczony, głodny, przemoczony, ale jednocześnie szczęśliwy i zadowolony :)
Gdy poszliśmy do knajpy ja zamówiłem Chinkali czyli takie duże gruzińskie pierogi wypełnione zupą z wołowiną lub serem. Miały formę takich jakby sakiewek. Aby je zjeść trzeba je umiejętnie nadgryźć, wypić zupę znajdującą się w środku, a potem zjeść resztę. Palce lizać.
W knajpie poznaliśmy Rafała. Potem jeszcze Michała i Marcina. I taką wesołą gromadką umówiliśmy się wieczorem na ognisko. My wcześniej musieliśmy się ogarnąć po naszym trekkingu. Ognisko niestety się nie odbyło, ale i tak było ciekawie :) Co się działo jednak nie wypada mi pisać ;) Napiszę tylko, że w środku nocy udało nam się przekonać ciecia żeby nas wpuścił na dach jednej z baszt. Uzbrojeni w butelki czaczy wspieliśmy się na górę i spędziliśmy tam kawał czasu. Dobrze, że nikt nie spadł :)



Ja z Marcinem wstaliśmy następnego dnia z samego rana, bo byliśmy zdecydowani pojechać marszrutką do Tbilisi. Była to chyba najgorsza podróż jaką było mi do tej pory odbyć. 450 km pokonywaliśmy 12 godzin. I to nie dla tego, że kierowca wolno jechał. O nie. On jechał bardzo szybko. Zdecydowanie za szybko. Jak wariat. Nie posiadał przy tym żadnych umiejętności jazdy autem. I pewnie, jak większość Gruzinów o 7 rano, był na porządnym kacu. I w dodatku padał deszcz. Te 12 godzin przyszło nam spędzić z duszą na ramieniu. A trasa zajęła nam tyle czasu ze względu na to co wydarzyło się na drodze. Najpierw, niedługo po wyruszeniu, nasz Schumacher wpadł w poślizg na zakręcie i znaleźliśmy się w rowie. Całe szczęście, że była to strona od góry a nie ta od przepaści. Niedługo po tym jak udało się nam wyjechać i kontynuować szaleńczy rajd kolejna niespodzianka. Wielkie głazy osunęły się ze zbocza góry na jezdnię i zablokowały drogę. Musieliśmy czekać na buldożer, który przez następne półtora godziny zsuwał wszystko w urwisko. W sumie to ciekawie było oglądać jak olbrzymie głazy lecą kilkaset metrów w dół i lądują w górskim potoku. Kolejna nieprzyjemna rzecz, która nas spotkała była już na prostej drodze między Kutaisi a Tbilisi. Wypadek samochodowy. Nie z naszym udziałem, ale dojechaliśmy na miejsce dosłownie sekundy po zderzeniu. Gdy nasz kierowca zatrzymywał marszrutkę ludzie z innych samochód, które się zatrzymały, podbiegali dopiero do dwóch aut, które zderzyły się czołowo. Podbiegali aby udzielić pomocy, ale pomocy nie było już komu udzielać. Wszędzie walały się ziemniaki, które musiał przewozić jeden z samochodów. Wkrótce na ulicy leżały trzy martwe, zakrwawione ciała. Oczywiście my musieliśmy stać naszą marszrutką kilka metrów od tego tak, że wszystko było widać. Okropny widok. W naszym pojeździe każdy blady, kobiety płaczą. Bardzo nieprzyjemnie, zwłaszcza, że mieliśmy świadomość tego, że jeszcze kilka godzin przyjdzie nam jechać z tym wariatem drogowym. Po tym zdarzeniu gruzińskie kobiety zażądały od kierowcy, żeby tak nie zapierdalał. Pomogło na 10 minut. Potem było jak wcześniej. Jakieś 80 kilometrów przed Tbilisi zaczyna się autostrada i nią jedzie się już do samej stolicy. Myślę sobie: można odetchnąć, na autostradzie bezpieczniej. Bardzo się myliłem. Nasz kierowca znowu pisał się nieprzeciętnymi umiejętnościami. Oczywiście gnał tak szybko jak tylko mógł. Podział na pasy dla niego nie istniał, białe linie na drodze traktował wyłącznie jako ozdobę. Gdy już jednak zdarzyło mu się trzymać jednego pasa i jechał po lewej stronie podczas wyprzedzania samochodu jadącego prawym pasem bardzo niebezpiecznie się do niego zbliżał. Dosłownie każdy samochód mijaliśmy na centymetry, za co byliśmy przez innych kierowców obtrąbiani. Raz przybliżył się za blisko i zaczepił o czyjeś lusterko. Do dzisiaj zastanawiam dlaczego tak robił. Co nim w ogóle kierowało? Gdy dojechaliśmy na miejsce niemalże rzuciliśmy się na kolana aby całować ziemię.
Tbilisi to miasto, które na prawdę robi wrażenie. Gruzja to piękny, ale biedny kraj. Bardzo zaniedbany. Stolica wyróżnia się jednak od pozostałych miast. Jest to miasto nowoczesne, czyste, schludne i zadbane. Z całą pewnością zasługuje na miano europejskiego miasta. Oczywiście mówię tu o częściach miasta przeznaczonych dla turystów, bo gdy zejdzie się z utartych szlaków to widać jednak syf. W Tbilisi nocowaliśmy w dwóch hostelach. Zwłaszcza jeden z nich jest godny polecenia: Pomegranate Hostel Tibilisi, tani i klimatyczny.
Co warto zwiedzić w stolicy? Już śpieszę z odpowiedzią :)
- ogólnie całe stare miasto, a w nim: największa cerkiew na Kaukazie Cminta Saeba, twierdza Narikala, cerkwie Metekhi, Anchiskhati i Sioni oraz Łaźnię Orberliani.
- można przejechać się kolejką, a nawet dwoma. Jedna  jest gondolowa i jedzie z Rikhe Park koło słynnego Mostu Pokoju do położonego na wzgórzu pomnika Kartlis Deda. Wspaniałe widoki gwarantowane. Druga kolejka jest kolejką szynową i jedzie na górę Mtatsminda. Znajduje się tam wieża telewizyjna.
- Suchy Most czyli tamtejszy bazar, na którym można okupić się w oryginalne pamiątki
- Starożytne termy zasilane gorącymi źródłami wód leczniczych, liczące sobie 1500 lat
- Aleja Szoty Rustawelego czyli reprezentatywna ulica miasta, tu skupia się całe życie towarzyskie Tbilisi
Można też podziwiać piękne gruzińskie dziewczyny gdy wyjdzie się wieczorem na miasto :) Muszę przyznać, że kobiety tam są bardzo ładne. Nabawiłem się aż urazów szyi od ciągłego obracania głowy ;) Ale uspokajam: dziewczyn tak pięknych jak w Polsce to jeszcze nigdzie nie widziałem ;) 



Po zwiedzaniu stolicy pojechaliśmy do Gori. Taksówką, a co? :) Tyle, że ta taksówka wyglądała tak, że kierowca ruszał dopiero jak mu się komplet zebrał w mini vanie. Jechaliśmy więc z czwórką innych pasażerów. Było to bardzo fajne rozwiązanie, bo każdy musiał zapłacić tylko po piątaku :)
Gori może kojarzyć się tylko z jednym. To tutaj na świat przyszedł towarzysz Stalin. Jest to miasto Stalina. Jeszcze do niedawna, bo do 2010 roku przed tamtejszym Urzędem Miasta stał pomnik radzieckiego przywódcy. Przy głównej ulicy, nazwanej Stalin Avenue mieści się Dom-muzeum Józefa Stalina. Muzeum można pozwiedzać za dychę, a za dodatkową piątkę można wejść do pociągowego wagonu, którym woził się Stalin. Oprócz muzeum w Gori można zwiedzić jeszcze twierdzę Goris Ciche, a gdy pojedziemy 10 km za miasto do wioski Sioni możemy zobaczyć cerkiew z VII wieku. Można też pojechać niedaleko do miasta wykutego w skale - Upliscyche.
Z Gori pojechaliśmy do Kutaisi, skąd mieliśmy lot powrotny Polski. W tym mieście do zwiedzania nie ma praktycznie nic :)


Podczas podróży do Gruzji udało się zrealizować może 60% założonego planu. Nie udało mi się pojechać między innymi do Kazbegi. Ale to nic, bo to tylko kolejny powód do tego żeby tu wrócić. Gruzja to niezwykle ciekawy kraj, który staje się coraz bardziej atrakcyjny dla turystów. Ale może zamiast chwalić napiszę dla kogo Gruzja nie jest :) Jeżeli podczas swoich wyjazdów liczysz przede wszystkim na plażowanie i clubbing, jeżeli boisz się przemoknąć, przemarznąć, zmęczyć, spocić czy pobrudzić i jeżeli masz słabą wątrobę to nie jedź do Gruzji! Ale ominą cię wtedy zapierające dech w piersiach widoki, niezwykła, przyjazna atmosfera, przepyszne jedzenie, wspaniali ludzie i niezapomniane przeżycia :)

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

Z niecierpliwością czekam na dalsze przygody z zagranic rodowitego kraju Panie B.N.S!!! ;)

Unknown pisze...

Cierpliwi zostaną wynagrodzeni ;)

Anonimowy pisze...

Super relacja! Czekam na następną :)

ziooomx pisze...

Piękne miejsce tylko szkoda, że ludzie tam tak dużo piją.