Back to Top Photobucket

sobota, 14 stycznia 2017

Indie południowe cz. 2

Wsiadłem więc do autobusu do Shravanabelagola. To co na mapie Indii wydaję się tuż obok w rzeczywistości oddalone jest o kilka godzin jazdy. Jest to jednak ogromny kraj i jeden centymetr na mapie może oznaczać setki kilometrów. Mając jednak nawet świadomość ile tych kilometrów w rzeczywistości jest, trzeba przewidywaną długość jazdy pomnożyć przez jakość tamtejszych dróg. Wtedy zawsze wychodzi długo. Warto też wspomnieć o warunkach jazdy, każdy kierowca jedzie tak jakby gdzieś się bardzo śpieszył, jakby to były jakieś wyścigi. Wypadki to coś bardzo powszechnego, raz nawet uczestniczyliśmy w małej stłuczce.
Więc dopóki się człowiek nie przyzwyczai to jeździ z duszą na ramieniu. Podróż odbywa się zawsze w akompaniamencie klaksonów do których też trzeba się przyzwyczaić. Podejrzewam, że kierowcy używają tych klaksonów do porozumiewania się ze sobą. Jest to swoisty język, i lubią oni się nim posługiwać. Przepisów nie ma żadnych, na drodze większy ma pierwszeństwo (dlatego na początku sceptycznie byłem nastawiony do jazdy tuk-tukami, autobus był ok). Jest też zasada "w kupie siła". Gdy jest jakieś skrzyżowanie, pojazdy próbujące przez nie przejechać czekają, aż zbierze się ich odpowiednio duża grupa i w pewnym momencie, na raz wylewają się na skrzyżowanie zmuszając tych jadących drogą nadrzędną (oczywiście takie pojęcie tam nie istnieje, chodzi o tą bardziej ruchliwą) do zatrzymania się. I jeszcze jedna rzecz o której warto wiedzieć wybierając autobus: bardzo trzęsie, zawsze. Nie pamiętam ile wtedy jechaliśmy, ale byłem tak zmęczony, że mimo panujących warunków, zdążyłem się trochę przespać. W Shravanabelagola było to czego potrzebowałem, spokój (oczywiście jak na standardy indyjskie). Wszedłem po 620 schodach, posiedziałem trochę na górze, zrobiłem parę zdjęć, odpocząłem, zjadłem kilka bananów z kiści kupionej wcześniej na postoju, zaplanowałem co dalej. Zszedłem na dół i udałem się na tamtejszy, niewielki dworzec. Pracownik stacji zapytany przeze mnie o autobus do Mysore wyprostował się i zaczął z pamięci wymieniać godziny odjazdów. Przyjął przy tym taką pozycję jaką przyjmują dzieci odpowiadające w szkole pod tablicą. Nie musiałem długo czekać.




Jadąc do Mysore zrobiłem sobie z reklamówki śmietniczek. nazbierały mi się już w nim różne śmieci: zgnieciona butelka, skórki po bananach, jakieś papiery itd. Nie zauważyłem kiedy, ale śmietniczek wypadł mi na autobusowy korytarz i jego zawartość się wysypała. Kierownik autobusu grzecznie zwrócił mi uwagę na to, ja oczywiście zacząłem wszystko szybko zbierać. Kierownik udzielił mi wtedy rady: wyrzuć to przez okno :D Tam robią tak wszyscy. Każdy jeśli ma jakiś papierek, plastikową reklamówkę czy jakikolwiek inny śmieć wyrzuca go od razu przez okno. Jeśli nie jedzie autobusem tylko jest na zewnątrz to rzuca ten papierek pod nogi. Pomysł, żeby nosić śmieci ze sobą i wyrzucić je potem do śmietnika to kompletna abstrakcja.
Na którymś z przystanków wsiadł do autobusu młody chłopak, który siadł koło mnie. Student z Bangalore. Po pewnym czasie wywiązała się miedzy nami standardowa gadka. I znowu to pytanie: "are you IT specialist?" :)
W Mysore po przyjeździe połaziłem trochę po mieście w poszukiwaniu kafejki internetowej (ostatecznie jej nie znalazłem) i hotelu.  Jest to drugie co do wielkości miasto w stanie Karnataka, o wiele mniejsze niż Bangaluru i o wiele spokojniejsze. Mieszka tu niespełna milion ludzi. Gdy w końcu zdecydowałem się na jakiś hotel był już wczesny wieczór i zdecydowałem, że idę spać. Co do hoteli to zawsze wybieraliśmy te z segmentu tańszych. Pokój dla naszej trójki kosztował zazwyczaj od 600 do 800 rupii czyli jakieś 35-50 zł. Nie można było naturalnie oczekiwać po takim pokoju luksusów, ale było w nim wszystko czego potrzebowaliśmy. Najważniejsze, że nie było robaków, a przynajmniej w dzień nie rzucały się one w oczy. Co dzieje się w nocy? Lepiej było się nie zastanawiać :) Jak już na robakach jesteśmy to warto powiedzieć o komarach. Z ulgą stwierdziłem, że nie ma ich tam tak dużo jak oczekiwałem. Może wynikało to z pory roku, nie wiem. Nie było ich dużo a te które były, były jakieś leniwe. Dla wygody psychicznej dobrze było popryskać się trochę na noc. Jedynie w Kareli było ich trochę więcej i tam wieczorami rzeczywiście przydał się spray Mugga kupiony przez nas wcześniej w internecie. I muszę go pochwalić, bo na prawdę skuteczny. Komary gdy tylko zobaczą, że wyciągasz go z plecaka to od razu spierdalają w popłochu :)
Wyspany i wypoczęty ruszyłem na zwiedzanie miasta. Najpierw jednak śniadanko i kawka od pani z ulicznej budki. Często jadłem tam takie trójkąciki z ciasta z nadzieniem z jakiejś kapusty czy czegoś podobnego smażone na głębokim oleju. Oczywiście ostra jak wszystko inne w Indiach. Nie pamiętam jednak jak to się nazywa. Jeśli czyta ten tekst ktoś kto wie, niech napisze proszę w komentarzu nazwę tej przekąski :) Kosztowało to 10 rupii za sztukę.  Kawę w Indiach pija się zawsze z mlekiem i zawsze słodką jak syrop. Kiedy pierwszy raz zamawiałem kawę na ulicy, jeszcze w Bangalore i powiedziałem, że chcę czarną i bez cukru, sprzedawca kompletnie wie wiedział o co mi chodzi. Machnąłem wtedy ręką i powiedziałem, że chcę po prostu kawę. Dostałem mleczny syrop ;) Oni nawet nie mieliby jak zrobić czarnej kawy, bo w garnku mają tylko mleko już wymieszane z cukrem i tym zalewają kawę. Podają ją zazwyczaj w małych, papierowych kubeczkach, które to Hindusi opróżniając rzucają pod nogi. Cena takiej kawki to od 5 do 10 rupii czyli 30-60 groszy.
Hotel mój był w pobliżu największej atrakcji turystycznej w Mysore i tam postanowiłem się na początku udać. Piękna rzecz ten pałac, zadbany, czysty, bogato zdobiony. I to są właśnie Indie, w ogólnym syfie, brudzie, smrodzie, bałaganie co jakiś trafia się taka perełka całkowicie do tego syfu nie pasująca. Taki diament w kupie kompostu. Po przyjrzeniu się pałacowi z zewnątrz ruszyłem w stronę centrum. W mieście było bardzo niewielu białych ludzi. Zdecydowanie się wyróżniałem. Naturalnie znaleźli się naganiacze. Dzisiaj byłem lepszego humoru niż dnia poprzedniego więc pomyślałem, że pogadam sobie z jednym z nich, dam się zaprowadzić do sklepu, nic nie kupię a przynajmniej się go wypytam o to i owo. No i zaprowadził mnie do sklepu z olejkami. Trochę było to dziwne, bo najpierw, w pierwszym pomieszczeniu siedziała na ziemi starsza kobieta, miała przed sobą patyczki i kulę takiej jakby plasteliny. No i sprzedawca tłumaczył, że ta kobieta produkuje 6000 kadzidełek dziennie. I był pokaz jak to ona te kadzidełka robi. Szybka była jebana. Dopiero potem przechodziło się do następnego pomieszczenie gdzie był kolejny sprzedawca który opisywał wszystkie cudowne cechy olejków które można u niego kupić. Razem ze mną siedział tam jeden Szwed. Olejki nie tylko pachną, ale również leczą ciało i umysł. Tłumaczył długo, który jest na co, dawał do wąchania, można było sobie kropelkę rozsmarować na ręce. Ja i Szwed dostaliśmy karteczki z listą tych olejków, opisami. Oczywiście ceny tych olejków jak na indyjskie realia były kosmiczne. Po skończonej, może 20 minutowej, prezentacji sprzedawca pyta: "no to które chcecie kupić? Odpowiedziałem, że ja dziękuję ale ja nie mam zamiaru tu niczego kupować. Nie takiej odpowiedzi się spodziewał :) Ja wychodziłem Szwed kupował olejek na komary. Przed budynkiem czekał na mnie mój kolega. Zaprowadził mnie jeszcze do dwóch sklepów. Przy okazji opowiedział mi on trochę o Mysore. Co mnie zaciekawiło to to, że  w tym mieście ze względów religijnych legalna jest marihuana i podobno opium. Widząc moje zaciekawienie zadzwonił po kumpla, który przyjechał po chwili swoim tuk-tukiem. Przywiózł on woreczki w których miał marihuanę i kostkę tego ich opium. Najbardziej zaciekawiło mnie to drugie, Słyszałem o opium, że się je pali, ale oni robili to inaczej. Odrywali kawałeczki z tej kostki i kładli sobie na język. No i że trzeba na tym języku trzymać. No dobra, ale tego na pewno nie mam kupię, że ja nie stosuję żadnych używek, powiedzcie mi lepiej czy tu gdzieś na indyjskie dziwki można pójść. Zapytałem oczywiście tylko z ciekawości :) Odpowiedzieli mi, że można, ale indyjskie kobiety są bardzo drogie. Ile? 2000 rupii. Szybko sobie obliczyłem, że to około 120 zł. Pewnie cenę można byłoby stargować o połowę, a i tak byłaby to cena dla białego turysty czyli ze 3 razy więcej niż normalnie. Rzeczywiście bardzo drogie :D
Z rzeczy które jeszcze odwiedziłem tego dnia mogę wymienić park miejski z ciekawym pomnikiem przedstawiającym Mahatmę Gandhiego, Katedrę katolicką, przed wejściem do której ludzie ściągają buty, tak jak dzieję się to w świątyniach hinduskich. Przyglądałem się też obrzędom w jednej z świątyń. Jednak wieczorem trafiłem do najciekawszego dla mnie miejsca w Mysore czyli targu.


Targ to kwintesencja Indii. Tętni życiem, zachwyca mnogość kolorów, zapachów (naturalnie smrodu gówna nie mogło tam zabraknąć). Wszędzie syf i brud. Pełno jest kwiatów, które są wykorzystywane do obrzędów religijnych. Warzywa, owoce, barwniki, kadzidła, wszystko ładnie i ze starannością poukładane. Indyjski Targ to jest zdecydowanie miejsce, które trzeba zobaczyć.





Znowu wyszło bardzo długie. Tutaj zakończę tą przejść. W części trzeciej postaram się, aż tak nie rozpisywać. Mam nadzieję, że trzecia będzie ostatnią :)

Brak komentarzy: