Back to Top Photobucket

piątek, 13 stycznia 2017

Indie południowe cz. 1

Przyszedł czas żebym opisał wyprawę do Indii. Trzeba przy tym wyraźnie zaznaczyć, że były to Indie Południowe. Ludzie kojarzą Indie z Taj Mahal, Waranasi, Gangesem czy rezydencjami maharadżów w Radżastanie. Ale to wszystko jest na Północy. My wybraliśmy mniej turystyczne południe. Może "wybraliśmy" to nie zbyt dobre słowo, bo jak zwykle zadecydowały ceny biletów lotniczych. Na różnych blogach czy stronach o tematyce podróżniczej możecie przeczytać jak ludzie, w pełen zachwytu sposób opisują jaka to niezwykła mieszkanka kultur, krajobrazów i kolorów itd. Ok, zgodzę się, ale dla mnie Indie to przede wszystkim syf, nieład, lepkie, brudne powietrze i... ten zapach. Powiedzieć, że tam śmierdzi to tak jakby powiedzieć o Stephenie Hawkingu, że jest trochę nieżwawy w tańcu. Delikatne kurwa niedopowiedzenie. Tam po prostu wszędzie JEBIE gównem. Ale za to jest zajebiście :D

Welcome To India!
Od początku. Jak zwykle zadecydowały bilety. I jak zwykle, najpierw na spontanie zakup biletu a później zastanawianie się co dalej. Jakoś nigdy sobie nie planowałem wyprawy do Indii, a tu tak znienacka, pod wpływem impulsu, wyszło. No bo jak tu nie kupić biletów kiedy kosztują 990 zł? Zastanawiałem się na pewno nie dłużej niż 10 min. Na wyjazd udało mi się namówić Olę i Mirka. Oni również kupili bilety, ale były przesunięte względem moich o dwa dni. Dwa pierwsze dni musiałem podróżować samotnie. Umówiliśmy się, że pierwszy dzień spędzę w Bangalore, mieście nazywanym indyjską doliną krzemową, gdzie mój samolot lądował już nad ranem, następnego dnia pojadę do Mysore no i po nocy spędzonej tam odbiorę ich z dworca autobusowego w tym miejście.
Wylot miałem z Brukseli. Aby się do niej dostać, znalazłem sobie tanie połączenie lotnicze z Berlina. Nie chcąc jednak ryzykować i lecieć na styk wybrałem samolot lecący wieczorem dnia poprzedzającego mój lot do Indii. Noc postanowiłem noc spędzić na lotnisku. Miałem już przyjemność spać kiedyś na brukselskim lotnisku i wiedziałem, że siedzenia tam nie mają podłokietników, dzięki czemu można rozłożyć się na kilku na raz i wygodnie spędzić noc. Jednak okazało się, że nie wychodząc z tej strefy dla osób odprawionych można się przespać na kanapie! No prawie jak w hotelu :) Tak więc wyspany, po porannej toalecie wsiadłem do Dreamlinera linii lotniczych Qatar Airways lecącego do Doha w Katarze. Samolot wypas. Niestety przesiadka w Doha trwała zdecydowanie za krótko żeby móc tam coś pozwiedzać, ale duże wrażenie zrobiło na mnie lotnisko. Najładniejsze lotnisko na jakim byłem. Bardzo nowoczesne, ze skórzanymi siedzeniami dla pasażerów, z prawdziwymi palmami wewnątrz, pełne dzieł sztuki użytkowej, a między terminalami jeździ górą bezdźwięczna kolejka.


Już na ta tym lotnisku miałem pierwszy kontakt z Hindusem podczas tej wycieczki. Zagaił do mnie gdy siedzieliśmy koło siebie czekając na ten sam samolot. Standardowa gadka: skąd jestem, gdzie lecę itd. Ale piszę o tym, bo on jako pierwszy zadał mi to pytanie: "are you IT specialist?" Potem słyszałem te pytanie jeszcze parokrotnie rozmawiając z Hindusami. Nie "Czym się zajmujesz?" tylko kurwa "Czy jesteś informatykiem?" :D Do tej pory nie wiem o co w tym chodzi.
Potem był już samolot do Bangalore. Niestety już nie Dreamliner, ale też spoko. Tu już większość pasażerów to Hindusi. Co ciekawe, mimo że w ofercie filmów, które można sobie obejrzeć na pokładzie były naprawdę bardzo fajne filmy, same nowości z Hollywood to nikt tych filmów nie oglądał. Gdy popatrzyło się na zagłówki przed hinduskimi pasażerami to na każdym z nich leciało Bollywood. Oni to na prawdę kochają, a ja nie wiem jak przed takim czymś można wytrzymać chociażby 10 minut.
Lądowanie. Schludne lotnisko, widać że nowe, indyjska muzyczka z głośników. Potem sprawy wizowe, ogarnięte wszystko w miarę szybko, kantor w którym wymieniłem trochę dolarów (kurs jest tam dobry, ale nie dajcie się zmylić bo doliczają prowizję, lepiej wymieniać gdzie indziej). Wychodzę na zewnątrz, od razu uderzenie ciepłego powietrza mimo, że była 4 nad ranem. Teraz mogę sobie zobaczyć budynek z zewnątrz, bardzo ładny i nowoczesny. Na zewnątrz już trochę śmierdzi, ale nie tak znowu bardzo. Autobus do centrum miasta też ok, nie był to na pewno rzęch. Kierownik autobusu (później objaśnię tę funkcję) miły, pytany przeze mnie grzecznie i wyczerpująco odpowiadał. Myślę sobie: te Indie to normalny kraj i to nawet w miarę zadbany. Szybko miałem się przekonać jak bardzo się mylę. Całe szczęście, bo gdyby był normalny to nie byłoby tam tak ciekawie :)
Autobus jechał do centrum niecałą godzinę. Niewiele mogłem zobaczyć przez okna, bo było jeszcze ciemno, ale widziałem że jak tylko wyjechaliśmy z lotniska to już zaczął się syf. Ze względu na wczesną godzinę ruch na ulicach nie był, aż tak duży jakby się mogło spodziewać po ponad ośmiomilionowym mieście.
Dojechaliśmy do dworca, wszędzie słychać wciskane z uporem maniaka klaksony, wszechobecny zgiełk. Wysiadam z wielkim zaciekawieniem z autobusu, stawiam pierwszy krok na ziemi i nagle JEB, normalnie jakbym dostał obuchem w twarz. W pierwszym odruchu organizm próbuje wymiotować. Powstrzymałem konwulsje, uspokoiłem się i próbowałem sobie to logicznie wytłumaczyć: coś tu musiało się zesrać i zaraz po sraniu zdechło, wpadło w to gówno i od kilku dni się rozkłada. Rozejrzałem się pod nogami, wokół siebie (sądząc po intensywności zapachu to coś musiało być nie dalej niż w promieniu 5 metrów), ale nic nie znalazłem. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że ten fetor towarzyszyć mi będzie do końca podróży ;) Jest jeszcze ciemno więc noc przykryła część brudów, mimo to widać walające się wszędzie śmieci, gdzieniegdzie zebrane w wielkie kupy, w których grzebały parszywe, wychudzone Psy. Gdyby przyjrzeć się w panującym mroku tym kupą śmieci można zauważyć, że są one całe w ruchu, nie tylko psy, ale również hordy szczurów szukały tam jedzenia. Zdarzała się też święta krowa. Warto powiedzieć jeszcze, że powietrze mimo swoich walorów zapachowych posiadało jeszcze jedną cechę: oblepiało ciało. Jest tak lepkie, duszne i ciężkie od spalin, że zdawało się, że można byłoby je pokroić nożem. No i teraz po tym moim opisie przytoczę Wam co można wyczytać na temat Bangalore w przewodnikach: "W 2010 roku zostało wybrane jako drugie najczystsze miasto w Indiach". Co kurwa?! To jak wyglądają te spoza pierwszej dziesiątki? Nie mówiąc już o tych z dołu rankingu.
Stawiając niepewnie pierwsze kroki postanowiłem, że pospaceruje sobie trochę po okolicy, zrobię rozpoznanie terenu. Nie przeszedłem 30 metrów a już zostałem zaatakowany przez bandę naganiaczy. Hotel, taksówkę, rykszę, mieli dla mnie wszystko. Oczywiście byłem na to przygotowany i gdy tylko do mnie podchodzili mówiłem stanowcze "nie" szedłem dalej przed siebie. Byłem zmęczony po podróży, nie przespanej nocy oraz zdezorientowany po pierwszych wrażeniach na ziemi indyjskiej i na pewno nie miałem ochoty z nimi wdawać się w jakąkolwiek dyskusję. A więc szedłem przez siebie trzymając się w pobliżu dworca i wdeptując co chwila moimi japonkami w coś miękkiego i rozsmarowującego się. Co to było nie chciałem patrzeć ani nawet myśleć. Tym bardziej, że widziałem jak mężczyźni załatwiają swoje potrzeby na ulicy, w ogóle się nie chowając. Odwracali się tylko w stronę jakiegoś murku czy ściany. Mam tutaj na myśli siusiu, ale jeśli z jedynką przychodzi im to tak łatwo to może w nagłych przypadkach dwójeczkę też załatwiają na chodniku. Tak, wolałem nie wiedzieć w co wdeptuję.


Po mniej więcej godzinie spacerowania w tym hałasie, zgiełku i syfie, kiedy powoli zaczęło się już robić jasno powiedziałem sobie: "Spierdalam stąd". Musiałem gdzieś odpocząć w spokoju, już miałem dość tego miasta, byłem za bardzo zmęczony. Oczywiście zmarnowanie dnia na spanie w hotelu nie wchodziło w grę. Musiałem pojechać gdzieś gdzie jest spokojniej. Na szczęście na tę wyprawę byłem przygotowany jak nigdy dotąd, bo ściągnąłem sobie na telefon przewodnik. I to nie byle jaki przewodnik, bo Lonely Planet. Szybko poszukałem gdzie można byłoby pojechać, najlepiej gdzieś w stronę Mysore, bo tam przecież mam spotkać się pojutrze z resztą. Wybór padł na Shravanabelagola. Małe miasteczko, wzgórze z siedemnastometrowym, tysiącletnim posągiem jednego z dżinijskich świętych. Do pomnika prowadzi 620 stopni wykutych w skale. Spoko. Podoba mi się. Jadę. Miałem trochę problemy z odnalezieniem autobusu, bo okazało się, że jedzie on z innego dworca, który był jednak zaraz obok. Wspomną tutaj o ludziach pracujących w komunikacji publicznej. Są oni bardzo pomocni, chętnie odpowiadają na pytania i znają angielski co najmniej w stopniu komunikatywnym a często dobrym. Ale pośród wszystkich są Ci najważniejsi. Jaki kierowca? Kierowca to pionek, ma tylko jechać i cicho siedzieć. Najważniejszy jest on, kierownik autobusu. Przed nim każdy czuje respekt, sprzedaje bilety, ma kieszeń całą wypchaną pieniędzmi, on mówi kierowcy kiedy ma jechać, na przystankach wykrzykuje stację docelowe, to on decyduje o twoim być albo nie być w autobusie. Bardzo ważna osoba. Na szczęście dla nas dobrze obchodzi się z białymi pasażerami, z lokalnymi już nie bardzo. Jednego razu jak wsiedliśmy do autobusu, było niewiele wolnych miejsc i rozglądaliśmy gdzie by tu spocząć. Kierownik gdy to spostrzegł krzyknął tylko coś rozkazującym tonem w kierunku dwóch Hindusów a Ci od razu wstali aby ustąpić nam miejsca :D Kierownika trzeba słuchać.

Reszta będzie do przeczytania w następnym poście, bo ten już nieco za długi wyszedł :)

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

Swietna relacja :D Posmialem się :)

Unknown pisze...

Cieszę się, że udało się rozbawić :) Pozdrawiam!

Anonimowy pisze...

Ja się popłakałam ze śmiechu 😃

webelite pisze...

÷Świetnie napisane. Można się trochę pośmiać.Zazdroszczę Ci takiej podróży.